Kontakt nastąpił nagle, w chwili gdy drzemałem na siedząco.
Natychmiast zerwałem się na nogi. To był tato.
      - Corwinie, podjąłem niezbędne decyzje. Czas nadszedł -
powiedział. - Odsłoń lewe ramię.
      Uczyniłem to, a jego postać materializowała się z wolna.
Wyglądał coraz bardziej władczo, na twarzy zaś miał dziwny wyraz smutku,
jakiego jeszcze u niego nie widziałem.
      Lewą ręką chwycił mnie za przedramię, a prawą wydobył
sztylet.
      Przyglądałem się, jak nacina mi skórę i chowa broń.
      Popłynęła krew. Pochwycił ją w lewą, złożoną dłoń. Puścił
moją rękę i odstąpił, potem uniósł dłonie do twarzy, dmuchnął w nie i
rozsunął szybko.
      Czubaty czerwony ptak rozmiaru kruka, z piórami barwy mojej
krwi, siedział mu na przedramieniu. Przeszedł na nadgarstek i spojrzał na
mnie. Nawet oczy miał czerwone; gdy pochylił głowę i obserwował czujnie,
sprawiał wrażenie, że mnie poznaje.
      - To jest Corwin. Ten, za którym masz podążać - powiedział
tato. - Zapamiętaj go.
      Potem posadził sobie ptaka na lewym ramieniu. Ptak
przyglądał mi się ciągle, nie próbując odlecieć.
      - Musisz jechać, Corwinie - rzekł tato. - Szybko. Dosiądź
konia i ruszaj na południe. Przejdź w Cień gdy tylko ci się uda. Piekielny
rajd. Odjedź stąd, jak najdalej potrafisz.
      - Gdzie mam jechać, ojcze? - zapytałem.
      - Do Dworców Chaosu. Znasz drogę?
      - W teorii. Nigdy nie dotarłem tak daleko.
      Wolno skinął głową.
      - Ruszaj więc - ponaglił mnie. - Powinieneś wytworzyć
możliwie duży dyferencjał czasowy pomiędzy sobą a Amberem.
      - Dobrze. Ale nic nie rozumiem.
      - Zrozumiesz, gdy nadejdzie czas.
      - Jest przecież łatwiejszy sposób - zaprotestowałem. - Mogę
się tam dostać szybciej i bez kłopotów. Wystarczy, że skontaktuję się przez
Atut z Benedyktem i on mnie przerzuci.
      - Nic z tego - odparł tato. - Będziesz musiał wybrać dłuższą
trasę, ponieważ zaniesiesz tam coś, co zostanie ci dostarczone po drodze.
      - Dostarczone? Jak?
      Pogładził pióra czerwonego ptaka.
      - Przez tego oto twojego przyjaciela. Nie zdoła dolecieć aż
do Dworców. W każdym razie nie dość szybko.
      - I co mi przyniesie?
      - Klejnot. Nie sądzę, żebym sam zdołał go przerzucić, kiedy
już zakończę to, co mam do zrobienia. W tamtym miejscu jego moc może się
okazać przydatna.
      - Rozumiem. Ale nie muszę pokonywać całej drogi. Mogę się
przeatutować, kiedy otrzymam Klejnot.
      - Boję się, że nie. Kiedy zrobię już to, co zrobić muszę,
Atuty staną się na pewien czas bezużyteczne.
      - Dlaczego?
      - Ponieważ sama osnowa istnienia będzie ulegać przemianie.
Ruszaj już, do diabła! Wsiadaj na konia i jedź!
      Stałem nieruchomo i przyglądałem mu się jeszcze przez
chwilę.
      - Ojcze, czy nie ma innego sposobu?
      Pokręcił tylko głową i uniósł rękę. Zaczął się rozpływać.
      - Żegnaj.
      Odwróciłem się i wskoczyłem na siodło. Wiele jeszcze zostało
do powiedzenia, ale było już za późno. Skierowałem Gwiazdę na szlak, który
miał mnie poprowadzić na południe.
      Tato umiał manipulować Cieniem nawet na szczycie Kolviru,
ale ja tego nie potrafiłem. Żeby dokonać przeskoku, musiałem bardziej oddalić
się od Amberu. Jednak wiedząc, że to możliwe, postanowiłem spróbować. Zatem,
podążając na południe po nagich kamieniach i skalnymi przełęczami, gdzie wył
wicher, na szlaku wiodącym ku Garnath starałem się wpływać na osnowę
rzeczywistości.
      Niewielka kępka niebieskich kwiatów za skalnym występem.
      Ich widok wzbudził emocje, gdyż kwiaty były skromną częścią
moich starań. Nadal kształtowałem swą wolą świat, jaki miał się ukazać za
każdym zakrętem drogi.
      Cień trójkątnego głazu padający na moją ścieżkę... Zmiana
wiatru...
      Niektóre drobne przemiany naprawdę zachodziły.
      Trakt zataczający krąg... Rozpadlina... Stare ptasie gniazdo
na skalnej półce... Więcej niebieskich kwiatów... Dlaczego nie? Drzewo...
Jeszcze jedno... Czułem wibrującą we mnie moc. Wprowadzałem następne
przemiany.
      Zastanowiłem się chwilę nad tą świeżo nabytą potęgą. Całkiem
możliwe, że to czysto psychologiczne przyczyny nie pozwalały wcześniej na
takie manipulacje. Jeszcze całkiem niedawno uważałem Amber za jedyną,
niezmienną rzeczywistość, z której brały swą postać wszystkie cienie. Teraz
wiedziałem, że był tylko pierwszym spośród nich, a miejsce, gdzie przebywał
teraz mój ojciec, reprezentowało rzeczywistość wyższego rzędu.
      Zatem, choć bliskość utrudniała, to przecież nie
uniemożliwiała dokonywania przemian. Mimo to w innych okolicznościach
oszczędzałbym siły do punktu, w którym byłoby to łatwiejsze.
      Teraz... teraz jednakże wiedziałem, że muszę się spieszyć.
Muszę się starać, pędzić, wypełnić wolę ojca.
      Nim dotarłem do szlaku prowadzącego w dół południowej ściany
Kolviru, okolica zmieniła się wyraźnie.
      Zamiast na stromy zjazd, jaki zwykle znaczył tę drogę,
spoglądałem na ciąg łagodnych zboczy. Wkraczałem już w krainy cieni.
      Czarna droga wciąż biegła po lewej stronie niby ciemna
blizna, ale Garnath, którą przecinała, była w nieco lepszym stanie niż ta,
którą znałem tak dobrze. Surowe liście zostały złagodzone kępami zieleni
porastającej trochę bliżej martwego pasa. Miałem wrażenie, że moja rzucona na
tę ziemię klątwa została lekko osłabiona. Iluzoryczne uczucie, naturalnie,
gdyż nie był to już dokładnie mój Amber. Mimo to... Przepraszam za rolę, jaką
w tym wszystkim odegrałem, zwróciłem się w myślach do wszystkiego, prawie jak
w modlitwie. Jadę teraz, by spróbować to odwrócić. Wybacz mi, duchu tego
miejsca.
      Wzrok przesunął się w stronę Gaju Jednorożca, lecz leżał on
zbyt daleko na zachód, ukryty za zbyt wielu drzewami, bym mógł choćby
przelotnie ujrzeć święty zagajnik.
      Zbocze łagodniało, zamienione w ciąg niewielkich wzniesień.
Pozwoliłem Gwieździe przyspieszyć, gdy pokonywaliśmy je, zmierzając na
południowy zachód, a potem na południe. Niżej, wciąż niżej. Gdzieś daleko po
lewej stronie iskrzyło się i lśniło morze. Wkrótce pojawi się między nami
czarna droga, gdyż wjeżdżając do Garnath, zbliżałem się do niej. Cokolwiek
uczynię z Cieniem, nie zdołam wymazać jej złowieszczej obecności. Co gorsza,
równolegle do niej biegł najkrótszy z możliwych szlaków.
      Wreszcie stanęliśmy na dnie doliny. Las Arden wyrastał w
dali po prawej stronie i sięgał ku zachodowi, pradawny i niezmierzony.
Jechałem przed siebie, dokonując zmian, które miały przenieść mnie jeszcze
dalej od domu.
      Wprawdzie trzymałem się czarnej drogi, ale nie zbliżałem się
do niej zanadto. Nie mogłem, gdyż była jedynym elementem, którego nie
potrafiłem zmienić.
      Starałem się, by rozdzielały nas krzaki, drzewa i niewysokie
pagórki.
      Sięgnąłem przed siebie i zmieniła się faktura krainy. Żyły
agatu... Stosy łupków... Ciemniejsza zieleń... Chmury płynące po niebie...
Słońce migocze i tańczy... Przyspieszyliśmy kroku. Grunt opadł jeszcze niżej,
cienie wydłużyły się i połączyły, las się odsunął. Skalna ściana wyrosła po
prawej stronie, druga po lewej... Chłodny wiatr ścigał mnie wzdłuż kanionu.
Migały pasma skalnych warstw: czerwone, złote, żółte i brązowe. Piasek pokrył
dno kanionu. Wokół unosiły się wiry kurzu. Pochyliłem się mocniej, gdyż droga
znowu wiodła pod górę. Ściany wygięły się do wnętrza i zbliżyły do siebie.
      Szlak zwężał się, zwężał coraz bardziej. Mogłem już niemal
dotknąć obu ścian...
      Ich szczyty połączyły się. Jechałem cienistym tunelem,
zwalniając, gdy stawało się ciemniej... Z niebytu wystrzeliły fosforyzujące
rysunki, a wiatr jęczał głośno.
      Na zewnątrz zatem!
      Światło ze ścian oślepiało, a wokół nas wyrosły gigantyczne
kryształy. Pędziliśmy między nimi, w górę, ścieżką prowadzącą stąd dalej w
serię dolinek, gdzie niewielkie, idealnie okrągłe jeziorka leżały wśród mchu
nieruchomo niby płyty zielonego szkła.
      Przed nami wyrosły wysokie paprocie. Wjechaliśmy w ich
gąszcz. Usłyszałem daleki głos trąbki.
      Zakręty, kroki... Paprocie, czerwone teraz, szersze i
niższe... Dalej rozległa równina, różowiejąca ku wieczorowi...
      Naprzód, poprzez blade trawy... Aromat świeżej ziemi...
Daleko z przodu masyw ciemnych chmur... Po lewej pęd gwiezdnych wirów...
Wąskie pasmo wilgotnej mgły... Błękitny księżyc wskakuje na niebo... Migotanie
wśród mrocznych kłębów... Wspomnienia i głos gromu...
      Zapach burzy i pęd powietrza... Silny wiatr... Chmury
przesłaniają gwiazdy... Jasne widły wbijają się w rozszczepione drzewo po
prawej stronie, zmieniającje w płomień... Mrowienie... Zapach ozonu... Strugi
wody leją się na mnie... Rząd świateł po lewej... Stuk kopyt po bruku ulicy...
Zbliża się jakiś dziwaczny pojazd... Cylindryczny, posapujący... Wymijamy się
nawzajem... ściga mnie wołanie... W oświetlonym oknie twarz dziecka...
      Stuk... Chlupot... Szyldy sklepów i domy... Deszcz słabnie,
rzednie, odchodzi... Przepływa mgła, unosi się, gęstnieje, po lewej stronie
lśni perłowym blaskiem...
      Grunt staje się miękki, czerwienieje... światło wśród mgły
coraz silniejsze... Nowy wiatr, w plecy, cieplejszy... Powietrze rozpada
się... Bladocytrynowe niebo... Pomarańczowe słońce pędzące w stronę
południa...
      Drżenie! To nie moja dzieło, rzecz zupełnie
nieprzewidziana... Ziemia porusza się pod nami, ale z pewnością dzieje się coś
więcej. Nowe niebo, nowe słońce, rdzawa pustynia, na którą właśnie wjechałem -
wszystko to zdaje się rozszerzać i zwężać, zanikać i powracać.
      Rozlega się trzask, a po każdym zaniku widzę, że Gwiazda i
ja jesteśmy sami wśród białej nicości, jak postacie bez tła. Kroczymy po
pustce. Światło dochodzi ze wszystkich stron i tylko nas oświetla. Uszy
atakuje nieustanny trzask, jakby wiosenna odwilż dotarła do rosyjskiej rzeki,
której brzegiem kiedyś, jechałem. Gwiazda, który kłusował już w wielu cieniach,
rży przestraszony.
      Rozglądam się. Pojawiają się mgliste kontury, wyostrzają
się, wyrównują. Otoczenie zostaje odtworzone, chociaż wydaje się lekko
wyblakłe. Świat stracił nieco barwnika.
      Wykręcamy w lewo, pędzimy w stronę niskiego pagórka,
wspinamy się, wreszcie stajemy na szczycie. Czarna droga. Ona też wygląda
nienaturalnie - nawet bardziej niż wszystko pozostałe. Marszczy się pod moim
spojrzeniem, niemal faluje. Trzaski trwają, są coraz
głośniejsze...
      Od północy nadlatuje wiatr, z początku łagodny, potem
nabierający mocy. Patrząc w tamtą stronę widzę rosnącą masę ciemnych chmur.
      Wiem, że muszę pędzić, jak jeszcze nigdy w życiu.
      Ekstremalne moce destrukcji i kreacji działają w tamtym
miejscu, które odwiedziłem... kiedy? Nieważne. Fale suną od Amberu i on także
może zniknąć... a ja razem z nim. Jeśli tato nie zdoła poskładać wszystkiego z
powrotem.
      Potrząsam uzdą. Galopujemy na południe.
      Równina... Drzewa... Jakieś zburzone domy... Szybciej...
      Dym płonącego łasu... Ściana ognia... Zniknęła... Żółte
niebo, błękitne chmury... Armada sterowców... Szybciej...
      Słońce opada jak kawałek rozpalonego żelaza w wiadro wody,
gwiazdy rozciągają się w pasma... Blade światło na prostym szlaku...
Dopplerowsko ściśnięte dźwięki z ciemnych plam, wycie... Jaśniejszy blask,
mniej wyraźna perspektywa... Szarość po lewej stronie, po prawej... Teraz
jaśniej... Prócz szlaku nie ma nic, na czym mógłbym oprzeć wzrok... Wycie
wznosi się do wrzasku...
      Kształty pędzą ku nam... Galopujemy przez tunel Cienia...
Zaczyna wirować...
      Obrót, obrót... Tylko droga jest rzeczywista... Przebiegają
światy... Zrezygnowałem z kierowania ruchem i płynę teraz popychany czystą
mocą, mającą tylko oddalić mnie od Amberu i cisnąć ku Chaosowi... Wiatr mnie
owiewa i krzyk drażni uszy... Nigdy jeszcze nie próbowałem wykorzystać swej
władzy nad Cieniem aż do granic jej możliwości... Tunel staje się gładki i
śliski jak szkło... Czuję, że mknę w głąb wiru, maelstromu, w oko cyklonu...
Pot zalewa Gwiazdę i mnie... Mam wrażenie, że uciekam, że coś mnie ściga...
Droga zmienia się w abstrakcję... Oczy mnie szczypią, gdy mrugam, by strząsnąć
z powiek krople potu... Nie wytrzymam dłużej tego rajdu... Czuję pulsowanie
bólu u podstawy czaszki...
      Delikatnie ściągam cugle i Gwiazda zaczyna zwalniać...
      Ściany mojego tunelu nabierają barw... Już nie jednostajność
cienia, ale plamy szarości, bieli, czerni... Brąz... Przebłysk błękitu...
Zieleni... Wycie opada do huku, dudnienia, cichnie... Słabnie wiatr...
Kształty nadpływają i znikają...
      Wolniej, wolniej...
      Nie ma ścieżki. Jadę po porośniętej mchem ziemi. Niebo jest
błękitne, chmury białe. Kręci mi się w głowie, ściągam wodze... Ja...
      Maleńka.
      Kiedy spojrzałem w dół, byłem zdumiony. Stałem na obrzeżach
wioski lalek. Domki, które zmieściłbym w dłoni, wąziutkie drogi, przesuwające
się po nich maleńkie pojazdy...
      Obejrzałem się. Rozgnietliśmy kilka takich miniaturowych
rezydcncji. Spojrzałem wokół. Po lewej stronie było ich mniej. Ostrożnie
skierowałem tam Gwiazdę, jechałem wolno, póki nie opuściliśmy tego miejsca.
      Czułem się winny wobec... cokolwiek to było... kogokolwiek,
kto tam mieszkał. Ale nic nie mogłem poradzić.
      Jechałem dalej poprzez Cień, by wreszcie dotrzeć do czegoś,
co uznałem za porzucony kamieniołom pod zielonkawym niebem. Czułem się tu
cięższy, zsiadłem, napiłem się wody, trochę pospacerowałem. Głęboko wciągałem
w płuca wilgotne powietrze. Byłem daleko od Amberu, tak daleko, że rzadko
kiedy trzeba jechać dalej. Pokonałem spory kawałek drogi do Chaosu.
      Nieczęsto oddalałem się tak bardzo. Wybrałem to miejsce na
odpoczynek, gdyż było najbliższe normalności ze wszystkich, jakie mógłbym
znaleść. Wkrótce jednak zmiany staną się bardziej radykalne.
      Przeciągnąłem się, by rozprostować obolałe mięśnie. I wtedy,
wysoko z góry, z powietrza, doleciał krzyk.
      Podniosłem głowę i zobaczyłem opadający ciemny kształt.
Grayswandir sam wskoczył mi w dłoń. Lecz światło padło pad odpowiednim kątem i
skrzydlaty kształt rozbłysnął nagle płomieniem czerwieni.
      Znajomy ptak zatoczył krąg, potem drugi, i wylądował mi na
wyciągniętej ręce. W jego przerażających oczach dostrzegłem niezwykłą
inteligencję, lecz nie poświęciłem jej uwagi, co pewnie bym uczynił przy innej
okazji.
      Schowałem tylko Grayswandira i sięgnąłem po przedmiot, który
przyniósł ptak.
      Klejnot Wszechmocy.
      Poznałem więc, że dzieło taty, na czymkolwiek polegało,
zostało ukończone. Wzorzec był naprawiony albo uszkodzony. Tato żywy lub
martwy. Niepotrzebne skreślić. Efekty jego działań rozszerzą się teraz na Cień niby
przysłowiowe kręgi na wodzie. Wkrótce poznam je lepiej. Na razie jednak miałem
swoje rozkazy.
      Założyłem łańcuch na szyję, a Klejnot opadł mi na pierś.
Dosiadłem Gwiazdy. Ptak mojej krwi wydał krótki krzyk i uniósł się w
powietrze.
      Ruszyliśmy.
      Przez pejzaż, w którym niebo bielało, a ziemia czerniała.
Potem grunt rozbłysnął, a pociemniało niebo.
A potem na odwrót. I znowu... układ zmieniał się z każdym krokiem, a kiedy
pomknęliśmy szybciej, stał się stroboskopowym ciągiem nieruchomych obrazów,
stopniowo przechodząc w stadium rwanej animacji, potem w nadruchliwość niemych
filmów. W końcu wszystko zlało się razem.
      Punkty światła przebiegały obok jak meteory lub komety.
Zacząłem wyczuwać głuchy rytm, niby kosmiczne tętno. Wszystko obracało się
wokół, jakby pochwycił mnie wir.
      Coś tu nie pasowało. Jakbym tracił panowanie. Czyżby etekty
działań taty dotarły już do obszaru Cienia, który właśnie mijałem? To raczej
mało prawdopodobne. Jednakże...
      Gwiazda potknął się. Przylgnąłem do grzywy, gdy padaliśmy; w
Cieniu wolałem się z nim nie rozłączać.
      Uderzyłem ramieniem o twardą powierzchnię i przez chwilę
leżałem oszołomiony.
      Kiedy świat wokół znowu złożył się w całość, usiadłem i
rozejrzałem się.
      Przeważał jednostajny póhnrok, ale nie było gwiazd. Zamiast
nich unosiły się i płynęły w powietrzu spore głazy różnych kształtów i
rozmiarów. Wstałem i spojrzałem dookoła.
      O ile mogłem to ocenić, nierówna, skalista powierzchnia, na
której stałem, sama mogła być głazem wielkości góry, dryfującym wraz z innymi.
Gwiazda podniósł się i stanął drżący obok mnie. Panowała absolutna cisza.
Chłodne powietrze trwało w bezruchu.
      Ani żywej duszy w polu widzenia. Nie podobała mi się ta
okolica i nie zatrzymałbym się tu z własnej woli. Przyklęknąłem, by zbadać
nogi Gwiazdy. Chciałem jak najszybciej stąd odjechać, w miarę możliwości
konno.
      Gdy się pochyliłem, usłyszałem cichy śmiech, który mogła
wydać krtań człowieka.
      Znieruchomiałem z dłonią na rękojeści Grayswandira.
      Szukałem źródła dźwięku.
      Nic. Nigdzie.
      A jednak słyszałem go. Odwróciłem się wolno, spoglądając
czujnie przed siebie. Nic... Wtedy usłyszałem go znowu. Tylko tym razem
zorientowałem się, że jego źródło znajduje się w górze.
      Przeszukałem wzrokiem polatujące skały. Trudno było
cokolwiek zauważyć pod osłoną cieni...
      Tam!
      Dziesięć metrów nad ziemią i jakieś trzydzieści na lewo ode
mnie, na niewielkiej wyspie na niebie stało coś podobnego do człowieka i
obserwowało mnie. Zastanowiłem się. Cokolwiek to było, znajdowało się chyba
zbyt daleko, by mi zagrozić. Byłem pewien, że zdołam stąd zniknąć, zanim to do
mnie dotrze. Ruszyłem, by dosiąść Gwiazdy.
      - Nic z tego, Corwinie - zawołał głos, którego naprawdę
wolałbym w tej chwili nie słyszeć. - Jesteś tu uwięziony. Bez mojej zgody w
żaden sposób nie zdołasz odjechać.
      Uśmiechnąłem się, wskoczyłem na siodło i chwyciłem
Grayswandira.
      - Przekonamy się - zawołałem. - Chodź, spróbuj mnie
zatrzymać.
      - Jak chcesz! - odkrzyknął. Z nagiej skały strzeliły
płomienie, wzniosły się, zamknęły krąg wokół mnie.
      Falowały i kołysały się bezgłośnie.
      Gwiazda oszalał. Wepchnąłem broń do pochwy, zarzuciłem mu na
głowę skraj płaszcza, zaszeptałem uspokajająco do ucha. Krąg ognia rozszerzył
się, płomienie odstąpiły na brzegi wielkiego głazu, na którym staliśmy.
      - Przekonałeś się? - dobiegł głos. - Masz za mało miejsca.
Gdziekolwiek pojedziesz, twój wierzchowiec wpadnie w panikę, zanim zdołasz
przeskoczyć w Cień.
      - Żegnaj, Brandzie - odparłem i ruszyliśmy.
      Jechałem po kamiennej powierzchni w lewo, zasłaniając prawe
oko Gwiazdy przed ogniem płonącym na granicy ziemi. Znów usłyszałem śmiech
Branda. Nie domyślał się, co robię.
      Dwa spore głazy... Dobrze. Jechałem, trzymając się kursu.
Teraz wyszczerbiona skalna ściana po lewej, podjazd, zagłębienie... Płomienie
rzucały na drogę istną plątaninę cieni... Jest. W dół... W górę. Kępka zieleni
w tej plamie światła... Czułem, że zaczynam przeskok.
      To prawda, łatwiej nam wybierać proste trasy. Nie znaczy to
jednak, że nie ma innych sposobów. Czasem zapominamy, że krążąc w kółko też
można się przemieszczać...
      Zbliżając się znowu do dwóch głazów, wyraźniej odczuwałem
przejście. Brand także się zorientował.
      - Stój, Corwinie!
      Pokazałem mu wystawiony w górę palec i skręciłem między
głazy, wzdłuż wąskiego kanionu upstrzonego punktami żółtego światła. Według
zamówienia.
      Zsunąłem płaszcz z oczu Gwiazdy i potrząsnąłem cuglami.
Kanion skręcał ostro w prawo. Podążyliśmy za nim w lepiej oświetloną dolinę,
coraz szerszą i jaśniejszą.
      ...Pod sterczącą przewieszką; za nią niebo barwy mleka z
perłowym połyskiem.
      Jedziemy szybciej, mocniej, dalej... Zygzak skarpy wieńczy
urwisko po lewej stronie, zieleniejąc poskręcanymi krzakami pod niebem barwy
różu. Jechałem, aż krzaki zyskały odcień błękitu pod żółtym niebem, aż kanion
wzniósł się na spotkanie lawendowej równiny, gdzie toczyły się pomarańczowe
skały, a grunt drżał w rytmie uderzeń kopyt. Minąłem wirujące komety, dotarłem
na brzeg krwistoczerwonego morza w powietrzu ciężkim od aromatów. Kłusując
plażą, przesunąłem wielkie, zielone słońca, a potem małe, brązowe. Szkieletowe
floty ścierały się ze sobą, a węże z głębin okrążały statki o pomarańczowych i
błękitnych żaglach. Klejnot pulsował mi na piersi, a ja czerpałem z niego
siłę. Nadleciał dziki wicher i cisnął nas poprzez niebo w miedzianych
chmurach, ponad wyjącą otchłanią, która zdawała się trwać całą wieczność: z
czarnym dnem, przecinana iskrami, dysząca oszałamiającymi zapachami...
      Za plecami nie cichnący głos gromu... Delikatne linie, niby
pęknięcia na starym obrazie, przed nami, coraz bliżej, wszędzie... ściga nas
lodowaty, zabijający zapachy wiatr...
      Linie... Pęknięcia rozszerzają się, wypełnia, je czerń...
      Ciemne pasma pędzą w górę, w dół, tam i z powrotem...
tworzenie sieci, wysiłek gigantycznego, niewidzialnego pająka, który chce
pochwycić świat...
      W dół, w dół i w dół... Znów ziemia, pomarszczona i szorstka
jak szyja mumii... Nasza bezdźwięczna, wibrująca jazda... Cichnie grom,
zamiera wiatr... Ostatnie tchnienie taty? Szybciej teraz i jak najdalej
stąd...
      Coraz węższe linie osiągają delikatność stalorytu i topnieją
w żarze trzech słońc... I jeszcze szybciej... Zbliża się jeździec... Sięga do
miecza równocześnie ze mną... Ja. Czy to ja sam powracam? Równocześnie
salutujemy... Przenikamy się w jakiś niezwykły sposób, powietrze niby
płaszczyzna wody w tym jednym krótkim mgnieniu... Co tam lustro Carrolla, co
tam Rebma czy efekt Tir-na Nog'th... A jednak daleko, daleko z lewej strony
wije się coś czarnego... Pędzimy wzdłuż drogi... To ona mnie prowadzi...
      Białe niebo, biała ziemia, brak horyzontu... Perspektywa bez
słońca i chmur... Tylko ta nitka czerni w oddali i wszędzie lśniące piramidy,
masywne, niepokojące... Jesteśmy zmęczeni. Nie podoba mi się to miejsce... Ale
prześcignęliśmy chyba to, co nas goni, czymkolwiek jest. Szarpnąć cugle.
      Byłem zmęczony, ale czułem jakąś niezwykłą żywotność.
Zdawała się tryskać gdzieś z głębi piersi... Klejnot. Naturalnie. Spróbowałem
znów sięgnąć do źródła jego energii. Poczułem, jak ta energia płynie przez
kończyny i prawie nie zatrzymuje się na palcach. Zupełnie jakby...
      Tak. Sięgnąłem na zewnątrz i poddałem swej woli to martwe,
geometryczne otoczenie. Zaczęło się zmieniać. To był ruch. Piramidy
przemieszczały się i mijając mnie wypełniały mrokiem. Coraz mniejsze, stapiały
się i rozsypywały w piach. Świat stanął na głowie. Znalazłem się na dolnej
powierzchni chmury, a w dole, nad głową, przeskakiwały pejzaże.
      Światło płynęło w górę, obok mnie, od strony złocistego
słońca pod stopami. To także minęło, a runo ziemi poczerniało i wystrzeliło w
górę strugi wody, by erozją zniszczyć przelatujący ląd. Przeskakiwały
błyskawice, by trafić i rozbić na strzępy ziemię nad głową. Pękała miejscami,
a jej odłamki padały wokół mnie.
      Zaczęły wirować, a jednocześnie nadpłynęła fala mroku.
      Gdy znów pojawiło się światło, tym razem niebieskawe, nie
miało punktowego źródła i nie ukazywało żadnej ziemi.
      Złote mosty przecinają pustkę wielkimi wstęgami; jedna z
nich błyszczy wprost pod nami. Suniemy jej kursem, stojąc nieruchomo jak
posąg... Trwa to może stulecie. Oczy atakuje syndrom spokrewniony z hipnozą
autostrady; usypia mnie niebezpiecznie. Robię co mogę, by przyspieszyć ten
przejazd. Mija kolejne stulecie.
      Wreszcie, bardzo daleko, mroczny, mglisty kleks. To cel,
mimo naszej prędkości rosnący bardzo powoli. Kiedy tam docieramy, jest już
gigantyczny: wyspa wśród pustki, zalesiona złotymi, metalicznymi drzewami...
      Powstrzymuję ruch, który doniósł nas aż tutaj. Dalej
podążamy o własnych siłach. Wkraczamy w lasy. Trawa jak folia aluminiowa -
szeleści, gdy przechodzimy pod drzewami. Z gałęzi zwisają dziwne, lśniące i
blade owoce. Żadnych głosów zwierzyny, co zauważam natychmiast. Podążamy w
głąb, aż stajemy na niewielkiej polanie, przez którą płynie rtęciowy strumień.
Tu zsiadam z konia.
      - Bracie Corwinie - dobiega znowu ten głos. - Czekałem na
ciebie.