Zelazny Roger - Dworce Chaosu - Rozdział 05

      Obudziło mnie wrażenie czyjejś obecności. A może hałas i wrażenie czyjejś obecności. W każdym razie ocknąłem się pewny, że nie jestem sam. Mocniej chwyciłem Grayswandira i otworzyłem oczy. Poza tym, nie poruszałem się.
      Przez otwór jaskini wpadał słaby, jakby księżycowy blask. Stała tam jakaś postać, możliwe, że ludzka. W tym oświetleniu nie mogłem stwierdzić, czy stoi przodem do mnie czy do wyjścia. Ale wtedy zrobiła krok w moją stronę.
      Poderwałem się, kierując ostrze w jej pierś. Stanęła.
      - Pokój - odezwał się męski głos, mówiący w Thari. - Chciałem tylko skryć się przed burzą. Czy mogę przeczekać w twojej jaskini?
      - Jaką burzą? - zdziwiłem się.
      Jakby w odpowiedzi zahuczał grom i dmuchnął pachnący deszczem wiatr.
      - W porządku; to przynajmniej jest prawdą - mruknąłem. - Rozgość się.
      Usiadł dość daleko od wyjścia, oparty o ścianę po prawej stronie. Zwinąłem koc i zająłem miejsce naprzeciwko. Dzieliły nas jakieś cztery metry. Znalazłem fajkę, nabiłem, potem wypróbowałem zapałkę, którą miałem jeszcze z cienia-Ziemi. Zapaliła się, oszczędzając mi masy kłopotów. Wdychałem zmieszany z wilgotną bryzą aromat tytoniu, nasłuchiwałem odgłosów deszczu i obserwowałem sylwetkę mojego bezimiennego towarzysza. Myślałem o wszystkich możliwych niebezpieczeństwach; lecz głos, który się do mnie odezwał, nie należał do Branda.
      - To nie jest zwyczajna burza - oznajmił przybysz.
      - Naprawdę? Dlaczego?
      - Przede wszystkim nadciąga z północy. O tej porze roku nigdy nie przychodzą z północy. Nie tutaj.
      - W taki sposób powstają legendy - zauważyłem.
      - Po drugie, jeszcze nigdy nie widziałem, by burza tak się zachowywała. Przez cały dzień obserwowałem, jak nadchodzi: sunąca wolno ściana z frontem gładkim jak tafla szkła. A tyle błyskawic, że wyglądała jak gigantyczny owad z setkami błyszczących odnóży. Bardzo dziwne. A za nią wszystko się wykrzywia.
      - Tak bywa podczas deszczu.
      - Nie w ten sposób. Wszystko jakby traci kształt. Płynie. Jak gdyby ta burza rozpuszczała świat... albo rozgniatała jego formy.
      Zadrżałem. Miałem nadzieję, że wyprzedziłem mroczne fale dostatecznie, by chwilę odpocząć. Z drugiej strony, przybysz mógł się mylić, a zjawisko było tylko nietypową burzą. Mimo wszystko, wolałem nie ryzykować. Wstałem i spojrzałem w głąb jaskini. Gwizdnąłem.
      Żadnej odpowiedzi. Podszedłem i zacząłem macać rękami.
      - Coś się stało?
      - Mój koń zniknął.
      - Może gdzieś odbiegł?
      - Na pewno. Chociaż myślałem, że Gwiazda ma więcej rozumu.
      Podszedłem do otworu jaskini, ale niczego nie dostrzegłem. Za to w jednej chwili przemokłem do nitki.
      Wróciłem na swój posterunek pod lewą ścianą.
      - Dla mnie wygląda to jak całkiem zwyczajna burza - oświadczyłem. - W górach często zdarzają się bardzo silne nawałnice.
      - Może więc znasz tę okolicę lepiej ode mnie?
      - Nie. Przejeżdżałem tylko. Zresztą, wkrótce powinienem ruszać dalej.
      Dotknąłem Klejnotu. Sięgnąłem myślą do niego, a potem poprzez niego na zewnątrz i w górę. Wyczułem wokół siebie burzę i nakazałem jej odejść; czerwone pulsowanie energii odpowiadało uderzeniom mojego serca. Potem oparłem się, znalazłem drugą zapałkę i zapaliłem wygasłą fajkę. Trzeba było czasu, by siły, jakie przywołałem, wykonały swą pracę na tak potężnym froncie burzowym.
      - To już nie potrwa długo - powiedziałem.
      - Skąd wiesz?
      - Informacja zastrzeżona.
      Parsknął.
      - Według niektórych wersji, tak właśnie skończy się świat: poczynając od niezwykłej burzy z północy.
      - Zgadza się - odparłem. - I to jest właśnie to. Ale nie ma się czym martwić. W ten czy w tamten sposób już niedługo nastąpi koniec.
      - Ten kamień, który nosisz... on świeci.
      - Tak.
      - Ale żartowałeś, że to już koniec, prawda?
      - Nie.
      - Przywodzisz mi na myśl werset Świętej Księgi... Archanioł Corwin przejdzie przed burzą, niosąc na piersi błyskawicę... Nie masz przypadkiem na imię Corwin?
      - Jak to idzie dalej?
      - ...Spytany, dokąd zmierza, odpowie "Na krańce Ziemi", gdzie dąży nie wiedząc, który z nieprzyjaciół wspomoże go przeciw innemu ani kogo dotknie Róg.
      - To już wszystko?
      - Wszystko, co napisano o Archaniele Corwinie.
      - Nieraz już natrafiłem na podobne trudności z Pismem. Mówi dość, by człowieka zaciekawić, ale nigdy tyle, żeby to się na coś przydało. Zupełnie jakby autora podniecało takie kuszenie. Jeden nieprzyjaciel przeciw innemu? Róg? Nic z tego nie rozumiem.
      - A dokąd ty zmierzasz?
      - Niezbyt daleko, o ile nie znajdę swojego konia.
      Wróciłem do wyjścia. Deszcz był już słabszy. Widziałem blask jakby księżyca za chmurami na zachodzie, i drugiego na wschodzie. Spojrzałem na szlak, w obie strony, i w dół, w głąb doliny. Żadnych koni w polu widzenia. Jednak kiedy wracałem do jaskini, usłyszałem daleko w dole rżenie Gwiazdy.
      - Muszę iść! - krzyknąłem do obcego. - Możesz zatrzymać mój koc.
      Nie wiem, czy odpowiedział, gdyż wybiegłem w lekką mżawkę, szukając drogi w dół zbocza. Raz jeszcze wysiliłem się poprzez Klejnot i mżawka ustąpiła miejsca mgle.
      Kamienie były śliskie, ale bez potknięcia udało mi się dotrzeć do połowy stoku. Zatrzymałem się wtedy, by chwilę odetchnąć i żeby się rozejrzeć. Z tego miejsca trudno było określić, skąd dobiegło rżenie Gwiazdy. Księżyc świecił odrobinę jaśniej, widziałem trochę lepiej, ale studiując panoramę pod sobą, nie dostrzegłem niczego. Przez kilka minut nasłuchiwałem uważnie.
      Wtedy raz jeszcze usłyszałem rżenie - w dole, po lewej, w pobliżu ciemnego głazu, kopca kamieni czy sterczącej skały. Zdawało mi się, że w cieniu u podstawy trwa jakieś zamieszanie. Ruszyłem tam jak najszybciej. Na płaskim gruncie mijałem poruszane zachodnią bryzą pasma srebrzystej mgły, owijające się wężowo wokół kostek. Usłyszałem skrzypiący, zgrzytliwy dźwięk, jakby po kamienistej powierzchni przetaczano czy popychano coś ciężkiego. Potem zauważyłem błysk światła - nisko na tle ciemnej masy, do której się zbliżałem.
      Po chwili rozróżniałem już w prostokącie światła niewielkie człekokształtne sylwetki, z wysiłkiem próbujące poruszyć wielki kamienny blok. Gdzieś stamtąd dobiegały także echa stukotu kopyt i rżenia. Kamień ruszył z miejsca i zamknął się jak wrota, którymi prawdopodobnie był. Prostokąt światła zmalał, zmienił się w szczelinę, wreszcie zniknął z hukiem, gdy wszystkie postacie wbiegły do wnętrza.
      Kiedy dotarłem do skalnej masy, wokół znów panowała cisza. Przyłożyłem ucho do kamienia, ale na próżno.
      Te stworzenia jednak, kimkolwiek były, zabrały mi konia. Nigdy nie lubiłem koniokradów i w swoim czasie zabiłem ich kilku. A Gwiazda był mi teraz potrzebny jak jeszcze nigdy w życiu. Dlatego przesuwałem dłonie po skale, szukając brzegów kamiennych wrót.
      Bez trudu zakreśliłem czubkami palców kontury. Znalazłem je chyba szybciej, niż potrafiłbym w świetle dnia, kiedy wszystko zlałoby się razem i zmieszało, oszukując wzrok. Teraz potrzebowałem jeszcze jakiegoś uchwytu, by otworzyć wrota. Te stworzenia wydały mi się raczej niewielkie, więc szukałem nisko.
      Wreszcie odkryłem coś odpowiedniego. Chwyciłem mocno i pociągnąłem, lecz kamień nie ustępował. Albo byli nieproporcjonalnie silni, albo stosowali jakieś sztuczki, o których nie miałem pojęcia.
      Nieważne. Są sytuacje wymagające delikatności, i inne, właściwe dla brutalnej siły. Byłem zły i spieszyłem się, więc bez trudu podjąłem decyzję.
      Napinając mięśnie ramion, barków i grzbietu, pociągnąłem kamienny blok. Żałowałem, że nie ma przy mnie Gerarda. Wrota skrzypnęły. Ciągnąłem dalej. Poruszyły się lekko, jakieś trzy centymetry. I utknęły. Nie ustępując, szarpnąłem mocniej. Skrzypnęły znowu.
      Odsunąłem się, przeniosłem ciężar ciała i oparłem stopę o kamienną framugę tuż obok przejścia. Odpychałem się nogą i ciągnąłem. Znów usłyszałem skrzypienie, potem zgrzyt i blok poruszył się o kolejne dwa centymetry. Potem stanął i nie zdołałem go już przesunąć.
      Zwolniłem uchwyt i rozprostowałem ręce. Potem nacisnąłem ramieniem i zamknąłem wrota. Nabrałem tchu i złapałem znowu.
      Oparłem lewą stopę o skałę. Tym razem nie zwiększałem nacisku stopniowo. Z całej siły pchnąłem i szarpnąłem równocześnie.
      Wewnątrz, coś trzasnęło i brzęknęło, a wrota ze zgrzytem rozsunęły się na jakieś piętnaście centymetrów. Stawiały chyba mniejszy opór, więc odwróciłem się, zaparłem plecami o ścianę i nacisnąłem mocno.
      Poruszały się swobodniej, ale nie mogłem się powstrzymać i gdy tylko odsunęły się dostatecznie, wsparłem o nie stopę i pchnąłem z całej siły. Odskoczyły na pełne sto osiemdziesiąt stopni, głośno huknęły o skałę, pękły w kilku miejscach, zakołysały się i padły na ziemię z trzaskiem, od którego zadrżał grunt. Rozleciały się na kawałki.
      Zanim upadły, trzymałem już w dłoni Grayswandira.
      Schyliłem się i szybko zajrzałem do środka.
      Blask... Korytarz był oświetlony... Przez niewielkie lampy zwisające z haków w ścianach... Nad schodami... Prowadzącymi w dół... Do miejsca, gdzie było jaśniej i skąd dobiegały jakieś dźwięki... Jakby muzyka... Nie dostrzegłem nikogo. Zdawało mi się, że narobiłem strasznego huku, który powinien zwrócić czyjąś uwagę, ale muzyka trwała bez żadnej przerwy. Albo w jakiś sposób hałas tam nie dotarł, albo nic ich nie obchodził.
      Wszystko jedno...
      Wyprostowałem się i przestępując próg zaczepiłem stopą o jakiś metalowy przedmiot. Podniosłem go i obejrzałem: skrzywiona sztaba. Zaryglowali za sobą drzwi. Cisnąłem ją za siebie i ruszyłem schodami w dół.
      Muzyka - skrzypki i piszczałki - rozbrzmiewała coraz głośniej. Z tego, jak odbijało się światło, zgadywałem, że po prawej stronie u stóp schodów znajduje się jakaś sala. Stopnie były małe i było ich bardzo dużo. Nie próbowałem się skradać, tylko zbiegłem szybko w dół.
      Kiedy spojrzałem w głąb sali, zobaczyłem scenę jak ze snu pijanego Irlandczyka. W zadymionej, oświetlonej pochodniami komnacie cała horda metrowych ludków o czerwonych twarzach i w zielonych kubrakach tańczyła w rytm muzyki i piła z kufli coś, co wyglądało na piwo, równocześnie tupiąc nogami i waląc pięściami w stoły, klepiąc się po ramionach, bawiąc się, śmiejąc i krzycząc.
      Wzdłuż ściany stały wielkie beczki, a przed jedną z nich, otwartą, ustawiła się kolejka ucztujących. Na drugim końcu sali płonęło gigantyczne ognisko; dym znikał w szczelinie ponad dwoma otworami prowadzącymi nie wiadomo dokąd. Gwiazda stał uwiązany do żelaznego pierścienia przy palenisku, a krzepki mężczyzna w skórzanym fartuchu szlifował i ostrzył jakieś podejrzanie wyglądające narzędzia.
      Kilka głów zwróciło się ku mnie, rozległy się krzyki i muzyka umilkła. Zapanowała niemal absolutna cisza. Uniosłem miecz do pozycji en garde i klingą wskazałem Gwiazdę. Wszystkie oczy spoglądały już w moją stronę.
      - Przyszedłem po swojego konia - poinformowałem. - Albo mi go przyprowadzicie, albo sam po niego pójdę. W tym drugim przypadku krwi będzie o wiele więcej.
      Z prawej strony ktoś się odezwał: wyższy i bardziej siwy od pozostałych. Odchrząknął.
      - Wybacz, proszę - zaczął. - Ale jak się tutaj dostałeś?
      - Będą wam potrzebne nowe drzwi - odparłem. - Idź i sam zobacz, jeśli masz ochotę... i jeśli zrobi to jakąś różnicę, a może zrobić. Zaczekam.
      Odstąpiłem na bok i stanąłem plecami do ściany.
      Skinął głową.
      - Tak uczynię.
      Przebiegł obok mnie.
      Czułem, jak zrodzona z gniewu siła dopływa do Klejnotu i wypływa z niego. Jakaś cząstka mnie pragnęła wyciąć, wyrąbać i wykłuć drogę przez salę, inna chciała bardziej pokojowego rozwiązania konfliktu z ludźmi o tyle ode mnie mniejszymi. Trzecia, może najmądrzejsza, podpowiadała, że te maluchy nie mogą nie być zupełnymi ofermami. Czekałem więc, jakie wrażenie wywrze na ich rzeczniku mój wyczyn przy wrotach. Wrócił po chwili, obchodząc mnie z daleka.
      - Przyprowadźcie mu konia - polecił.
      W sali rozległo się szemranie. Opuściłem klingę.
      - Bardzo przepraszam - powiedział ten, który wydał rozkaz. - Nie chcemy kłopotów z ludźmi twojego rodzaju. Będziemy szukać spyży gdzie indziej. Chyba nie masz pretensji?
      Człowiek w skórzanym fartuchu odwiązał Gwiazdę i ruszył ku mnie. Ucztujący cofali się, robiąc mu przejście.
      Westchnąłem.
      - Powiem, że sprawa zakończona, wybaczę i zapomnę - uspokoiłem go.
      Mały człowieczek wziął ze stołu i podał mi pełen kufel. Widząc moją minę, napił się pierwszy.
      - Może więc wypijesz z nami?
      - Czemu nie? - Wychyliłem kufel, a on osuszył drugi.
      Czknął cicho i uśmiechnął się.
      - Niewielka to porcja dla kogoś twoich rozmiarów - stwierdził. - Pozwól, że przyniosę następny. Na drogę.
      Piwo było niezłe, a ja spragniony po wysiłku.
      - Zgoda.
      Zawołał o więcej. Tymczasem podano mi cugle Gwiazdy.
      - Możesz uwiązać uzdę do tego haka. - Wskazał mi pręt sterczący ze ściany przy wejściu. - Koń będzie tu bezpieczny.
      Skinąłem głową i gdy tylko odszedł rzeźnik, usłuchałem rady. Nikt już na mnie nie patrzył. Pojawił się dzban piwa, a mały człowieczek napełnił nasze kufle. Jeden ze skrzypków zagrał nową melodię. Natychmiast przyłączył się drugi.
      - Usiądź na chwilę - zaproponował gospodarz, nogą podsuwając mi zydel. - Jeśli wolisz, siadaj plecami do ściany. Nie będzie żadnych sztuczek.
      Usiadłem, a on zajął miejsce naprzeciw. Dzban stał między nami. Przyjemnie było odpocząć, na chwilę zapomnieć o podróży, napić się ciemnego ale i posłuchać wesołej melodii.
      - Nie będę więcej przepraszał - oznajmił mój towarzysz. - Ani się tłumaczył. Obaj wiemy, że to nie było nieporozumienie. Ale wyraźnie widać, że słuszność jest po twojej stronie. - Uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo. - Dlatego też jestem skłonny zakończyć na tym całą sprawę. Nie będziemy głodować. Tyle że nie będzie dziś uczty. Piękny nosisz klejnot. Opowiesz mi o nim?
      - Zwykły kamyk - odparłem.
      Znowu zaczęły się tańce, a rozmowy były coraz głośniejsze. Dopiłem piwo, a on dolał mi z dzbana. Falowały płomienie. Chłód nocy z wolna opuszczał moje kości.
      - Macie tu przytulną kryjówkę - zauważyłem.
      - Mamy, to prawda. Służy nam od niepamiętnych czasów. Może cię oprowadzić?
      - Dziękuję, raczej nie.
      - Nie myślałem tego serio, ale jako gospodarz miałem obowiązek to zaproponować. Jeśli masz ochotę, włącz się do tańca.
      Ze śmiechem pokręciłem głową. Myśl o podrygach w tym towarzystwie przywodziła na myśl wizje Swifta.
      - W każdym razie dziękuję.
      Wyjął i nabił glinianą fajkę. Wyczyściłem swoją i nabiłem również. Miałem wrażenie, że niebezpieczeństwo minęło zupełnie. Mój rozmówca okazał się sympatycznym maluchem, a pozostali wydawali się teraz zupełnie niegroźni, roztańczeni i weseli.
      A jednak... Znałem podobne historie z innego miejsca, dalekiego, tak bardzo dalekiego stąd... Zbudzić się o świcie na jakimś polu, nago, gdy znikną wszelkie ślady... Wiedziałem, a mimo to...
      Parę kufli niczym chyba nie groziło. Rozgrzewały mnie; ostre głosy skrzypek i zawodzenie piszczałek były przyjemną odmianą po otępiających serpentynach piekielnego rajdu. Oparłem się wygodnie i dmuchnąłem dymem. Obserwowałem tancerzy.
      Karzełek mówił i mówił. Pozostali nie zwracali na mnie uwagi. To dobrze. Słuchałem jakiejś fantastycznej przędzy opowieści pełnych rycerzy, wojen i skarbów.
      Poświęcałem jej tylko niewielką cząstkę uwagi, a przecież wciągała mnie, wywołując nawet kilka chichotów. W głębi zaś mniej sympatyczna, mądrzejsza część umysłu ostrzegała: dobrze, Corwinie, masz już dość; pora się żegnać...
      Ale w magiczny sposób mój kufel znowu był pełen, a ja podniosłem go i pociągnąłem. Jeszcze tylko jeden... jeszcze jeden przecież nie zaszkodzi.
      Nie, powiedziało moje drugie ja. Przecież on rzuca na ciebie urok. Nie czujesz tego?
      Nie wierzyłem, by jakiś karzeł potrafił mnie upić. Byłem jednak zmęczony i niewiele jadłem. Może rozsądniej będzie...
      Głowa mi się kiwała. Odłożyłem fajkę na stół. Po każdym mrugnięciu coraz więcej czasu zajmowało ponowne otwarcie oczu. Było mi przyjemnie i ciepło; w rękach i nogach czułem maleńką drobinkę cudownego otępienia.
      Dwa razy zauważyłem, że zdrzemnąłem się przez moment. Próbowałem myśleć o misji, o własnym bezpieczeństwie, o Gwieździe... Wymruczałem coś, wciąż zachowując za opuszczonymi powiekami resztkę przytomności. Tak przyjemnie byłoby nie ruszać się jeszcze choć pół minuty...
      Melodyjny głos małego człowieczka zmienił się w monotonne, jednostajne brzęczenie...
      Gwiazda zarżał.
      Wyprostowałem się nagle, szeroko otwierając oczy.
      Scena, jaką zobaczyłem, przepędziła z umysłu resztki senności.
      Muzykanci grali ciągle, ale nikt już nie tańczył. Wszyscy skradali się do mnie, a każdy trzymał coś w ręku: butelkę, pałkę, nóż. Ten w skórzanym fartuchu potrząsał swoim tasakiem. Mój towarzysz pochwycił właśnie tęgi kij, oparty dotąd o ścianę. Niektórzy wznosili jakieś kawałki umeblowania. Nowi wybiegali z korytarzy za paleniskiem, a wszyscy nieśli kamienie i maczugi.
      Zniknęły wszelkie ślady wesołości, a drobne twarze były albo całkiem bez wyrazu, albo wykrzywione w nienawistnych grymasach czy wyjątkowo nieprzyjemnych uśmiechach.
      Gniew powrócił, ale nie był już tą wściekłą pasją, którą odczuwałem poprzednio. Spoglądając na tę hordę, wcale nie miałem ochoty się z nią mierzyć. Ostrożność studziła nastroje. Miałem misję do spełnienia. Nie będę nadstawiał karku, jeśli tylko znajdę inny sposób załatwienia sprawy. Byłem jednak pewien, że nie zdołam się wyłgać z tej sytuacji.
      Odetchnąłem głęboko. Widziałem, że szykują się już do ataku i nagle wspomniałem Branda i Benedykta w Tir-na Nog'th; Brand nie był nawet w pełni dostrojony do Klejnotu. Raz jeszcze z ognistego kamienia zaczerpnąłem sił, gotów się bronić, gdyby zaszła potrzeba. Ale najpierw spróbuję zaatakować ich systemy nerwowe.
      Nie byłem pewien, jak Brand tego dokonał, więc po prostu sięgnąłem ku nim poprzez Klejnot - jak wtedy, gdy wpływałem na pogodę. To dziwne, ale wciąż grała muzyka, jak gdyby napad małego ludku był jakąś upiorną kontynuacją tańca.
      - Stójcie - nakazałem głośno, podnosząc się zza stołu. - Nie ruszajcie się. Zmieńcie się w posągi. Wszyscy.
      Poczułem ciężki puls w piersi i na szyi. Czułem, jak rubinowa moc płynie na zewnątrz - jak zwykle przy użyciu Klejnotu.
      Mali napastnicy zatrzymali się. Najbliżsi zamarli zupełnie, choć z tyłu niektórzy jeszcze się poruszali. Piszczałki jęknęły szaleńczo, a skrzypki zamilkły. Wciąż nie byłem pewien, czy ja to osiągnąłem, czy też znieruchomieli sami, widząc, jak wstaję.
      Wtedy poczułem potężne fale mocy, płynące ode mnie i obejmujące całe zgromadzenie coraz ciaśniejszą siecią.
      Poczułem, że są uwięzieni w tej ekspresji mojej woli.
      Sięgnąłem za siebie i odwiązałem Gwiazdę.
      Powstrzymując ich koncentracją czystą jak wszystko, z czego korzystałem w wędrówce poprzez Cień, poprowadziłem Gwiazdę do wyjścia. Obejrzałem się jeszcze, by po raz ostatni spojrzeć na unieruchomioną gromadę, i pchnąłem wierzchowca przodem, schodami w górę.
      Idąc nasłuchiwałem, ale z dołu nie dobiegł żaden głos. Na zewnątrz świt rozjaśniał już niebo na wschodzie. Dziwne, ale kiedy wskakiwałem na siodło, usłyszałem dalekie dźwięki skrzypek. Po chwili włączyły się piszczałki. Jak gdyby nie miało znaczenia, czy w swych planach wobec mnie odnieśli sukces czy porażkę; uczta trwała nadal.
      Ruszałem już, gdy krzyknęła coś do mnie mała figurka, stojąca na szczycie bramy, przez którą niedawno wyszedłem. Był to ich przywódca, z którym piłem. Ściągnąłem cugle, by lepiej słyszeć jego słowa.
      - A dokąd zmierzasz? - zawołał.
      Dlaczego nie?
      - Na krańce Ziemi! - odkrzyknąłem.
      Podskoczył nagle na czubku swych rozbitych wrót.
      - Szczęśliwej drogi, Corwinie! - wrzasnął.
      Pomachałem mu. Rzeczywiście, dlaczego nie? Czasem cholernie ciężko odróżnić tancerza od tańca.



Strona główna     Indeks