Przejechałem przez szczyt Kolviru i zsiadłem z konia przy
swoim grobowcu. Wszedłem do środka i otworzyłem urnę. Była pusta. Dobrze.
Zaczynałem już wątpić. Oczekiwałem niemal, że znajdę tam swoje prochy - dowód,
że mimo wszelkich oznak i przeczuć zawędrowałem jakoś do niewłaściwego cienia.
      Wyszedłem i poklepałem Gwiazdę po pysku. Świeciło słońce i
wiał chłodny wiatr. Nagle zapragnąłem wypłynąć na morze. Zamiast tego usiadłem
na ławeczce i zacząłem nabijać fajkę.
      Rozmawialiśmy. Siedząc z podwiniętymi nogami na brązowej
sofie, Dara z uśmiechem powtórzyła opowieść o swoim pochodzeniu od Benedykta i
diablicy Lintry, o dorastaniu w okolicy i w samych Dworcach Chaosu - tej
nieeuklidesowej na ogół krainie, gdzie sam czas prezentuje niezwykłe problemy
rozkładu.
      - Wszystko, co mi powiedziałaś, kiedy się spotkaliśmy, było
kłamstwem - stwierdziłem. - Czemu teraz miałbym ci wierzyć? Uśmiechnęła się,
wpatrzona w swoje paznokcie.
      - Musiałam cię wtedy okłamać - wyjaśniła. - By uzyskać to,
na czym mi zależało.
      - To znaczy?
      - Wiedzę o rodzinie, Wzorcu, Atutach i Amberze. Chciałam
zdobyć twoje zaufanie. Chciałam urodzić twoje dziecko.
      - Prawda nie byłaby równie dobra?
      - Raczej nie. Przybywałam od nieprzyjaciół. Nie
zaaprobowałbyś powodów, dla których chciałam to wszystko osiągnąć.
      - A umiejętność szermierki...? Mówiłaś, że to Benedykt cię
uczył.
      Uśmiechnęła się znowu, a w jej oczach zabłysły ciemne
ognie.
      - Uczyłam się u samego wielkiego księcia Borela, Lorda
Chaosu.
      - ... i twój wygląd - dokończyłem. - Zmieniał się
kilkakrotnie, kiedy przechodziłaś Wzorzec. Jak? I dlaczego?
      - Wszyscy, którzy pochodzą z Chaosu, są zmiennokształtni -
wyjaśniła.
      Wspomniałem wyczyny Dworkina owej nocy, kiedy wcielił się we
mnie.
      Benedykt kiwnął głową.
      - Tato oszukał nas, udając Ganelona.
      - Oberon jest dzieckiem Chaosu. Zbuntowanym synem
zbuntowanego ojca. Ale zachował moc.
      - Więc czemu my tego nie potrafimy? - chciał wiedzieć
Random.
      Wzruszyła ramionami.
      - A próbowaliście? Może potraficie. Z drugiej strony, w
waszym pokoleniu zdolność mogła zaniknąć. Nie wiem. Co do mnie jednak, to mam
kilka ulubionych form, do których powracam w chwilach napięcia. Dorastałam w
miejscu, gdzie było to regułą, gdzie ta druga postać często dominowała. Wciąż
zachowałam ten odruch. To właśnie oglądaliście... wtedy.
      - Daro - przerwałem. - Po co było ci to wszystko, o czym
mówiłaś: wiedza o rodzinie, Wzorcu, Atutach, Amberze? I syn?
      - No, dobrze - westchnęła. - Dobrze. Poznaliście już pewnie
plany Branda zniszczenia i odbudowy Amberu...?
      - Tak.
      - Wymagały naszej zgody i współpracy.
      - W tym zamordowania Martina? - spytał Random.
      - Nie. Nie wiedzieliśmy, kogo zamierza użyć jako...
czynnika.
      - A gdybyście wiedzieli, czy to by was powstrzymało?
      - To akademicki problem - odparła. - Sam sobie odpowiedz.
Cieszę się, że Martin przeżył. To wszystko, co mam do powiedzenia.
      - Niech będzie - mruknął Random. - Co z Brandem?
      - Wykorzystując sposoby poznane u Dworkina, zdołał się
porozumieć z naszymi przywódcami. Miał własne ambicje. Szukał wiedzy i siły.
Zaproponował układ.
      - Jakiej wiedzy?
      - Na przykład nie miał pojęcia, jak zniszczyć Wzorzec...
      - Zatem jesteście odpowiedzialni za to, co zrobił -
stwierdził Random.
      - Jeśli wolisz tak o tym myśleć.
      - Wolę.
      Wzruszyła ramionami i spojrzała na mnie.
      - Chcecie wysłuchać całej historii?
      - Mów. - Obejrzałem się na Randoma.
      Skinął głową.
      - Brand otrzymał to, czego pragnął - powiedziała. - Ale nie
cieszył się zaufaniem. Obawiano się, że kiedy zyska moc kształtowania świata
według swej woli, nie wystarczy mu władza nad przebudowanym Amberem. Że
spróbuje rozszerzyć panowanie na Chaos. Potrzebny nam był słaby Amber, by
Chaos stał się silniejszy niż teraz. Chcieliśmy nowego stanu równowagi i
więcej krain cienia w naszych granicach. Już dawno zrozumiano, że dwa
królestwa nie mogą się połączyć, ani że żadne z nich nie może zostać
zniszczone bez naruszenia wszystkich procesów, jakie przebiegają między nimi.
I rezultatem byłby absolutny zastój albo zupełny chaos. Mimo to, choć
wiedziano, co planuje Brand, nasi przywódcy zawarli z nim umowę. Lepsza okazja
mogła się nie zdarzyć przez całe wieki. Musieliśmy ją wykorzystać. Uznano, że
z Brandem poradzimy sobie jakoś, a kiedy nadejdzie odpowiedni moment,
zastąpimy go kimś innym.
      - Więc planowaliście też zdradę - wtrącił Random.
      - Nie, gdyby dotrzymał słowa. Ale wiedzieliśmy, że nie ma
tego zamiaru. Dlatego przygotowaliśmy się do działania.
      - Jak?
      - Pozwolilibyśmy mu osišgnšć cel i potem byśmy go
zniszczyli. Zastąpiłby go przedstawiciel królewskiego rodu Amberu, należący
też do najwyższego rodu Dworców. Ktoś wychowany wśród nas i przygotowany do
tej misji. Merlin jest spokrewniony z Amberem z obu stron, przez mojego
przodka, Benedykta, i bezpośrednio przez ciebie - dwóch najpopularniejszych
pretendentów do tronu.
      - Więc pochodzisz z królewskiego rodu Chaosu?
      Uśmiechnęła się.
      Wstałem. Odszedłem. Spojrzałem na popiół w palenisku.
      - Nie jestem zachwycony wykorzystaniem mnie w tak
wykalkulowanym eksperymencie hodowlanym - oświadczyłem po chwili. - Ale to już
się stało. Przyjmując na moment, że wszystko, co powiedziałaś, jest prawdą, to
dlaczego teraz nam o tym mówisz?
      - Ponieważ - odparła - obawiam się, że władcy mojej krainy
równie mocno pragną realizacji swej wizji, jak Brand swojej. Może nawet
mocniej. Chodzi o równowagę, o której wspomniałam. Niewielu pojmuje, jak jest
delikatna. Podróżowałam po krajach Cienia w pobliżu Amberu i byłam w samym
Amberze. Poznałam też cienie leżące po stronie Chaosu. Spotkałam wielu ludzi i
wiele zobaczyłam. Potem, gdy poznałam Martina i rozmawiałam z nim długo,
zaczęłam przeczuwać, że te zmiany, które powinny być zmianami na lepsze, nie
zakończą się tylko przekształceniem Amberu wedle gustu moich władców. Raczej
przemienią Amber w przybudówkę Dworców, a większość cieni zniknie lub połączy
się z Chaosem. Niektórzy z nas, wciąż mając pretensje do Dworkina o stworzenie
Amberu, pragną powrotu do czasów, zanim to nastąpiło. Całkowitego Chaosu, z
którego powstało wszystko. Uznałam, że lepszy jest stan aktualny, i staram się
go zachować. Mym pragnieniem jest, by żadna ze stron nie wyszła z tego
konfliktu zwycięsko.
      Obejrzawszy się, dostrzegłem, jak Benedykt kręci głową.
      - Więc nie stoisz po niczyjej stronie - stwierdził.
      - Wolę wierzyć, że stoję po obu.
      - Martinie - spytałem. - Czy też jesteś w to zamieszany?
      Przytaknął.
      Random wybuchnął śmiechem.
      - Was dwoje? Przeciwko Amberowi i Dworcom Chaosu? Co chcecie
osiągnąć? Jak zamierzacie podtrzymać tę równowagę?
      - Nie jesteśmy sami - oświadczyła Dara. - I nie my
wymyśliliśmy ten plan.
      Sięgnęła do kieszeni, a kiedy wysunęła rękę, coś zamigotało
na jej dłoni. Obróciła to w blasku światla: sygnet naszego ojca.
      - Skąd to masz? - zapytał Random.
      - A jak myślisz?
      Benedykt stanął przy niej i wyciągnął rękę. Podała mu
pierścień. Przyjrzał się uważnie
.
      - To naprawdę taty - oznajmił. - Ma z tyłu takie drobne
znaki, które kiedyś zauważyłem. Po co go przyniosłaś?
      - Przede wszystkim, żeby was przekonać, że naprawdę
przekazuję jego rozkazy.
      - A skąd wogóle go znasz? - wtrąciłem.
      - Spotkaliśmy się jakiś czas temu, kiedy... miał kłopoty -
wyjaśniła. - Można właściwie powiedzieć, że pomogłam mu się uwolnić. Znałam
już wtedy Martina i byłam skłonna do bardziej przyjaznych uczuć wobec Amberu.
Poza tym, wasz ojciec jest czarującym człowiekiem i potrafi przekonywać.
Uznałam, że nie mogę patrzeć bezczynnie, jak pozostaje więźniem moich
krewniaków.
      - A czy wiesz, jak został schwytany?
      Pokręciła głową.
      - Wiem tylko, że Brand skłonił go do przybycia w cień tak
daleki od Amberu, by można go było tam uwięzić. Sądzę, że pretekstem było
poszukiwanie nie istniejącego magicznego przyrządu, który mógłby naprawić
Wzorzec, teraz już wie, że tylko Klejnot może
tego dokonać.
      - Pomogłaś mu uciec... Jak wpłynęło to na twoją pozycję w
Dworcach?
      - Nie najlepiej. Chwilowo jestem bezdomna.
      - I chcesz zamieszkać tutaj?
      Uśmiechnęła się krzywo.
      - To zależy, jak to wszystko się zakończy. Jeśli moi rodacy
osiągną swoje cele, wolę raczej wrócić... albo zamieszkać wśród tych cieni,
które pozostaną.
      Wyjąłem Atut.
      - A co z Merlinem? Gdzie teraz jest?
      - Z nimi. Obawiam się, że należy już do nich. Zna swoje
pochodzenie, ale to oni kierowali jego wychowaniem. Nie wiem, czy można go
jakoś wyrwać.
      Podniosłem Atut i wpatrzyłem się w niego.
      - To na nic - stwierdziła. - Nie będzie działał między tam a
tutaj.
      Przypomniałem sobie, jak trudny był kontakt gdy znalazłem
się na skraju owego miejsca. Mimo to spróbowałem. Karta stała się zimna.
Sięgnąłem w głąb. Odczułem delikatne mrowienie czyjejś obecności. Naparłem
mocniej.
      - Merlinie, to ja, Corwin - powiedziałem. - Słyszysz mnie?
      Wydało mi się, że usłyszałem odpowiedź. Jakby "Nie mogę..."
A potem nic. Karta straciła swój chłód.
      - Dotarłeś do niego? - zapytała.
      - Nie jestem pewien. Ale chyba tak, tylko na chwilę.
      - Lepiej, niż sądziłam. Albo warunki były wyjątkowo
korzystne, albo macie bardzo podobne umysły.
      - Kiedy zaczęłaś wymachiwać taty sygnetem - przypomniał
Random - wspomniałaś o rozkazach. Jakie to rozkazy? I dlaczego przekazuje je
przez ciebie?
      - To kwestia zgrania w czasie.
      - Zgrania w czasie? Do diabła! Przecież wyjechał dopiero
dzisiaj rano!
      - Musiał załatwić jedną sprawę, zanim zabierze się za
następną. Nie wiedział jak długo to potrwa. Ale kontaktowałam się z nim tuż
przed przybyciem tutaj... chociaż nie miałam pojęcia, co mnie tu czeka. Jest
gotów, by rozpocząć kolejny etap.
      - Kiedy z nim rozmawiałaś? - spytałem. - Gdzie on jest?
      - Nie mam pojęcia, gdzie jest. Połączył się ze mną.
      - I...?
      - Chce, żeby Benedykt zaatakował natychmiast.
      Gerard poruszył się wreszcie. Wstał z wielkiego fotela,
gdzie siedział i przysłuchiwał się rozmowie. Wsunął kciuki za pas i spojrzał
na Darę z góry.
      - Taki rozkaz musi pochodzić bezpośrednio od taty.
      - Pochodzi.
      Pokręcił głową.
      - To nie ma sensu. Dlaczego miałby kontaktować się z osobą,
której ufać nie mamy raczej powodu, zamiast połączyć się z kimś z nas?
      - Nie sądzę, by w tej chwili potrafił was dosięgnąć. Mnie
potrafił.
      - Dlaczego?
      - Nie używał Atutu. Nie ma mojej karty. Wykorzystał efekt
rezonansu czarnej drogi. W podobny sposób Brand uciekł kiedyś przed Corwinem.
      - Sporo wiesz o tym, co się dzieje.
      - Wiem. Wciąż mam kontakty w Dworcach Chaosu, a po waszym
starciu Brand tam właśnie się przeniósł. Sporo słyszałam.
      - Wiesz, gdzie jest w tej chwili ojciec? - zapytał Random.
      - Nie, nie wiem. Ale sądzę, że wyruszył do prawdziwego
Amberu, by naradzić się z Dworkinem i ponownie zbadać uszkodzenia pierwotnego
Wzorca.
      - W jakim celu?
      - Trudno powiedzieć. Zapewne po to, by zdecydować, jakie
podejmie działania. Fakt, że dotarł do mnie i nakazał atak, oznacza
najprawdopodobniej, że decyzja już zapadła.
      - Jak dawno się z tobą kontaktował?
      - Kilka godzin temu... mojego czasu. Ale byłam daleko stąd,
w Cieniu. Nie wiem, jaka jest różnica upływu czasu. Nie mam doświadczenia.
      - Czyli mogło to nastąpić zupełnie niedawno. Nawet przed
chwilą - zastanowił się Gerard. - Dlaczego rozmawiał z tobą, a nie z którymś z
nas? Gdyby naprawdę chciał, nie uwierzę, by nie mógł nas dosięgnąć.
      - Może chciał pokazać, że traktuje mnie przychylnie.
      - Wszystko to może być prawdą - oświadczył Benedykt. - Ale
nie wyruszę bez potwierdzenia rozkazu.
      - Czy Fiona wciąż przebywa przy pierwotnym Wzorcu? - zapytał
Random.
      - Kiedy ostatnio z nią rozmawiałem, założyła tam obóz -
odparłem. - Rozumiem, o co ci chodzi...
      Wyszukałem kartę Fi.
      - Jeden nie wystarczy, żeby sięgnąć aż tam - zauważył.
      - Fakt. Pomóż więc.
      Wstał, stanął przy moim boku. Benedykt i Gerard także się
zbliżyli.
      - To wcale nie jest konieczne - zaprotestowała Dara.
      Nie zwracając na nią uwagi, skoncentrowałem się na
delikatnych rysach swej rudowłosej siostry. Po chwili nastąpił kontakt.
      - Fiono - zacząłem. Widok za jej plecami świadczył, że nie
zmieniła miejsca pobytu w samym sercu rzeczy. - Czy jest tam tato?
      - Tak. - Uśmiechnęła się lekko. - U Dworkina.
      - Słuchaj, sprawa jest pilna. Nie wiem, czy znasz Darę, ale
ona jest tutaj i...
      - Wiem, kim jest, chociaż nigdy jej nie spotkałam.
      - W każdym razie ona twierdzi, że tato polecił przekazać
Benedyktowi rozkaz ataku. Jako dowód ma jego sygnet, ale tato nic o tym
wcześniej nie wspominał. Wiesz coś na ten temat?
      - Nie. Przywitaliśmy się tylko, kiedy jakiś czas temu wyszli
razem z Dworkinem, żeby popatrzeć na Wzorzec. Miałam jednak wtedy pewne
podejrzenia i to, o czym mówisz, chyba je potwierdza.
      - Podejrzenia? Co masz na myśli?
      - Sądzę, że tato chce naprawić Wzorzec. Ma Klejnot.
Słyszałam część jego rozmowy z Dworkinem. Jeśli podejmie próbę, w Dworcach
Chaosu dowiedzą się o tym natychmiast. Zechcą go powstrzymać. Zamierza pewnie
uderzyć jako pierwszy, by odwrócić ich uwagę. Tylko...
      - Co?
      - To go zabije, Corwinie. Tyle zdążyłam się nauczyć. Czy mu
się uda czy nie, zostanie zniszczony.
      - Trudno mi w to uwierzyć.
      - Że król oddaje życie za swoją krainę?
      - Że tato byłby do tego zdolny.
      - Więc albo się zmienił, albo nigdy go naprawdę nie znałeś.
Ale ja uważam, że on naprawdę spróbuje.
      - To czemu przekazał swój ostatni rozkaz przez osobę, o
której wie, że jej nie ufamy?
      - Żeby pokazać, że macie jej zaufać, jak przypuszczam. Kiedy
tylko potwierdzi ten rozkaz.
      - To raczej okrężna droga załatwiania pewnych spraw. Ale
zgadzam się z tobą, że nie należy działać bez potwierdzenia. Możesz je dla nas
uzyskać?
      - Spróbuję. Połączę się z wami, kiedy tylko z nim
porozmawiam.
      Przerwała kontakt.
      Spojrzałem na Darę, która słyszała konwersację tylko z
naszej strony.
      - Czy wiesz, co tato w tej chwili planuje? - zapytałem.
      - Coś związanego z czarną drogą - odparła. - To sugerował.
Nie wspomniał jednak co ani jak.
      Złożyłem karty i schowałem je do futerału. Nie podobał mi
się taki obrót spraw. Cały ten dzień zaczął się marnie, a potem wszystko szło
coraz gorzej. A było dopiero wczesne popołudnie. Potrząsnąłem głową. Kiedy
rozmawiałem z Dworkinem, opisał mi rezultaty każdej próby naprawy Wzorca.
Wydały mi się wtedy niezwykle groźne. Przypuśćmy, że tato spróbuje, przegra i
zginie przy tej próbie. Gdzie się wtedy znajdziemy? W tym samym miejscu, tyle
że bez przywódcy i w przededniu bitwy - i z aktualnym na nowo problemem
sukcesji. Wyruszymy na wojnę, a ta paskudna sprawa znowu będzie nas nękać.
Zaczniemy się szykować do bratobójczych walk, które rozgorzeją, gdy tylko
poradzimy sobie z nieprzyjacielem. Musi być jakieś inne rozwiązanie. Lepiej
już żywy tato na tronie, niż odrodzenie intryg i spisków.
      - Na co czekamy? - spytała Dara. - Na potwierdzenie?
      - Tak - odpowiedziałem.
      Random krążył po pokoju. Benedykt usiadł i oglądał opatrunek
na ręku. Gerard oparł się o kominek. A ja stałem i zastanawiałem się. Przyszła
mi do głowy pewna myśl. Odpędziłem ją natychmiast, ale wróciła. Nie podobała
mi się, ale nie miało to żadnego związku z celowością jej realizacji. Musiałem
działać szybko, zanim przekonam siebie, by spojrzeć z innego punktu widzenia.
Nie. Będę się trzymał poprzedniego. Niech to diabli!
      Poczułem mrowienie kontaktu. Czekałem. Po chwili znów
zobaczyłem Fionę. Stała w znajomym pomieszczeniu, choć straciłem kilka sekund,
by je rozpoznać: salon Dworkina, za ciężkimi drzwiami w głębi jaskini.
      Tato i Dworkin też tam byli. Tato zrzucił swoją maskę
Ganelona i znowu stał się sobą, jak dawniej. Spostrzegłem, że nosi Klejnot.
      - Corwinie - odezwała się Fiona. - To prawda. Tato przekazał
przez Darę rozkaz ataku i oczekiwał tej prośby o potwierdzenie. Ja...
      - Fiono, przenieś mnie.
      - Co?
      - Słyszałaś. Przenieś mnie!
      Wyciągnąłem prawą rękę. Fi sięgnęła po mnie. Dotknęliśmy
się.
      - Corwinie! - krzyknął Random. - Co się dzieje?
      Benedykt zerwał się, a Gerard szedł już w moją stronę.
      - Dowiecie się wkrótce - oświadczyłem i zrobiłem krok do przodu.
      Uścisnąłem jej dłoń, wypuściłem i uśmiechnąłem się.
      - Dzięki, Fi. Cześć, tato. Witaj, Dworkinie. Co słychać?
      Rzuciłem okiem na ciężkie drzwi i przekonałem się, że stoją
otworem. Wyminąłem Fionę i podszedłem do nich. Tato spuścił głowę i zmrużył
oczy. Znałem to spojrzenie.
      - O co chodzi, Corwinie? Znalazłeś się tutaj bez
pozwolenia - burknął. - Potwierdziłem ten cholerny rozkaz. Spodziewam się, że
zostanie wykonany.
      - Zostanie - przytaknąłem. - Nie przyszedłem, by o tym
dyskutować.
      - Więc po co?
      Podszedłem bliżej, kalkulując w myślach słowa i odległość.
Dobrze, że tato nie wstawał.
      - Przez pewien czas jechaliśmy razem jak towarzysze -
powiedziałem. - I niech mnie diabli porwą, jeśli nie zacząłem cię wtedy lubić.
Sam wiesz, że przedtem nie czułem specjalnej sympatii. Dotąd nie miałem jakoś
odwagi, żeby ci o tym powiedzieć. Chciałbym wierzyć, że tak mogłyby się ułożyć
nasze stosunki, gdybyśmy nie byli dla siebie tym, kim jesteśmy. - Na mgnienie
oka jego spojrzenie złagodniało. Zająłem pozycję. - W każdym razie - ciągnąłem
- wolę uważać cię raczej za tego niż tamtego człowieka. Jest bowiem coś, czego
w przeciwnym wypadku nigdy bym dla ciebie nie zrobił.
      - Co takiego? - zapytał.
      - To.
      Chwyciłem Kłejnot od dołu i jednym ruchem ściągnąłem tacie
łańcuch. Zrobiłem zwrot na pięcie i pognałem przez grotę do drzwi. Zamknąłem
je za sobą, aż trzasnęły. Nie wiedziałem, jak je zaryglować od zewnątrz, więc
biegłem dalej skalnym korytarzem, którym tamtej nocy podążałem za Dworkinem.
Za plecami usłyszałem oczekiwany krzyk.
      Pokonywałem zakręty. Tylko raz się potknąłem. W powietrzu
wisiał wciąż ciężki zapach Wixera. Pędziłem przed siebie, aż końcowy łuk
odsłonił mi światło dnia. Pognałem ku niemu, w biegu zakładając na szyję
Klejnot. Czułem, jak opada na pierś. Sięgnąłem ku niemu myślą. Za mną, w
jaskini, rozlegały się jakieś echa.
      Na zewnątrz!
      Pomknąłem do Wzorca, wczuwając się w Klejnot i zmieniając go
w dodatkowy zmysł. Oprócz taty i Dworkina byłem jedynym w pełni dostrojonym
człowiekiem.
      Dworkin mówił, że naprawy może dokonać ktoś, kto przejdzie
Wielki Wzorzec w stanie zestrojenia, za każdym okrążeniem wypalając plamę i
zastępując ją fragmentem niesionego w umyśle obrazu Wzorca, a równocześnie
wymazując czarną drogę. Lepiej więc ja niż tato. Wciąż miałem wrażenie, że
czarna droga zawdzięcza część swej ostatecznej formy mocy, jaką dała jej moja
klątwa rzucona na Amber. To także chciałem wymazać. Gdy skończy się wojna,
tato i tak lepiej ode mnie poradzi sobie z porządkowaniem spraw. Zrozumiałem
właśnie, że nie pragnę już tronu. Nawet gdyby był wolny, przytłaczał
perspektywą nieskończonych szarych stuleci kierowania krajem, jakie mogły mnie
jeszcze czekać.
      Może najprostszym wyjściem byłoby zginąć przy naprawie
Wzorca. Eryk już nie żył, a ja przestałem go nienawidzić. Drugi powód, który
zmuszał mnie do działania - tron - wydawał się godny pożądania, ponieważ
sądziłem, że on go pragnął. Zrezygnowałem z obu. Co pozostało? Wyśmiałem
Vialle, potem zacząłem się zastanawiać. Miała rację. Cechy starego żołnierza
wciąż pozostały we mnie dominujące. Wszystko jest kwestią obowiązku. Ale nie
tylko. Istniało jeszcze coś...
      Dotarłem do brzegu Wzorca i szybko ruszyłem na początek
drogi. Obejrzałem się. Tato, Dworkin, Fiona... żadne z nich nie wynurzyło się
jeszcze z jaskini. To dobrze. Nie zdążą mnie powstrzymać. Kiedy już postawię
stopę na Wzorcu, będą mogli tylko czekać i patrzeć. Przez moment wyobraziłem
sobie ginącego Iago, stłumiłem tę myśl, próbowałem odzyskać niezbędny dla
podjęcia próby poziom spokoju. Wspomniałem pojedynek z Brandem i jego
niezwykłe zniknięcie. Odepchnąłem także tę myśl, zwolniłem rytm oddechu,
przygotowałem się.
      Ogarnęła mnie jakaś apatia. Nadszedł czas, by zacząć, ale
zatrzymałem się jeszcze na chwilę. Starałem się skoncentrować na czekającym
mnie zadaniu. Wzorzec zafalował lekko. Teraz, do diabła! Teraz! Dość tych
przygotowań! Ruszaj, powiedziałem sobie. Idź! A jednak wciąż stałem jak we
śnie, zapatrzony w rysunek Wzorca. Zapomniałem o sobie. Był tylko Wzorzec, z
podłużną, czarną plamą, którą należy usunąć...
      Nie uważałem już za istotne, że może mnie zabić. Umysł
dryfował, zachwycony pięknem rysunku...
      Usłyszałem jakiś dźwięk; pewnie nadchodzą. Muszę coś zrobić,
zanim tu dotrą. Muszę zacząć przejście, już, w tej chwili...
      Oderwałem wzrok od Wzorca i spojrzałem w stronę wyjścia z
jaskini. Wynurzyli się, zeszli do połowy zbocza i stanęli. Dlaczego? Czemu się
zatrzymali?
      Czy to ważne? Miałem dość czasu, by zacząć. Podniosłem nogę,
by zrobić pierwszy krok. Ledwie mogłem się ruszyć. Z najwyższym wysiłkiem
przesuwałem stopę. Ten krok był trudniejszy niż końcowy fragment Wzorca.
Miałem jednak wrażenie, że nie walczę z zewnętrznym oporem, a raczej z
bezwładnością własnego ciała. Niemal jak...
      W umyśle pojawił się obraz Benedykta obok Wzorca w Tir-na
Nog'Ih. Brand zbliżał się, drwił, a Klejnot płonął mu na piersi...
      Zanim jeszcze spojrzałem w dół, wiedziałem, co zobaczę.
      Czerwony kamień pulsował w rytmie mojego tętna.
      Niech ich szlag!
      Tato albo Dworkin - a może obaj - sięgał poprzez Klejnot i
paraliżował mnie. Nie miałem wątpliwości, że każdy z nich potrafiłby tego
dokonać. Mimo to, z tej odległości, nie warto było poddawać się bez walki.
      Wciąż przesuwałem stopę, zbliżając ją do krawędzi Wzorca.
Jeśli mi się uda, to nie będą już mogli...
      Senność... Czułem, że zaczynam się przewracać. Zasnąłem na
moment, potem znowu.
      Kiedy otworzyłem oczy, widziałem przy twarzy fragment
rysunku. Odwróciłem głowę i dostrzegłem nogi.
      A kiedy spojrzałem w górę, zobaczyłem tatę, trzymającego w
ręku Klejnot.
      - Odejdźcie - polecił Dworkinowi i Fionie. Nawet nie
popatrzył w ich stronę.
      Oddalili się, a tato zawiesił Klejnot na szyi. Potem
pochylił się i podał mi rękę. Chwyciłem ją i wstałem.
      - To był wariacki pomysł - stwierdził.
      - Prawie mi się udało.
      Przytaknął.
      - Oczywiście, zginąłbyś tylko i niczego nie osiągnął -
zauważył. - Ale i tak to dobra robota. Chodź, przejdziemy się.
      Wziął mnie pod rękę i ruszyliśmy wzdłuż obwodu Wzorca.
      Patrzyłem na dziwne, pozbawione horyzontu niebo-morze wokół
nas. Myślałem, co by się stało, gdybym zdążył rozpocząć przejście. Co działoby
się teraz?
      - Zmieniłeś się - stwierdził w końcu. - Albo też nigdy cię
naprawdę nie znałem.
      Wzruszyłem ramionami.
      - Pewnie jedno i drugie, po trochu. Właśnie chciałem
powiedzieć to samo o tobie. Mogę o coś zapytać?
      - O co?
      - Czy trudno ci było udawać Ganelona?
      Parsknał cicho.
      - Wcale nietrudno. Może mogłeś wtedy zobaczyć prawdziwego
mnie.
      - Lubiłem go. Czy raczej ciebie w jego roli. Chciałbym
wiedzieć, co się stało z prawdziwym Ganelonem.
      - Dawno nie żyje, Corwinie. Spotkaliśmy się, kiedy wypędziłeś
go z Avalonu. Nie był złym facetem. Nie zaufałbym mu w niczym, ale w końcu,
jeśli nie muszę, nie ufam nikomu.
      - To cecha rodzinna.
      - Przykro mi, że musiałem go zabić. Co prawda, nie
pozostawił mi wielkiego wyboru. Wszystko to zdarzyło się wiele lat temu, ale
pamiętam go dokładnie. Czyli, musiał zrobić na mnie wrażenie.
      - A Lorraine?
      - Kraina? Dobra robota; tak myślałem. Zająłem się
odpowiednim cieniem. Nabrał mocy dzięki mej obecności, jak zresztą każdy, w
którym ktoś z nas pozostanie dostatecznie długo. Tak było z tobą w Avalonie i
później, w tym innym miejscu. Zadbałem, by mieć tam dość czasu. Oddziaływałem
swoją wolą na strumień czasowy.
      - Nie wiedziałem, że to możliwe.
      - Nabieracie mocy powoli, poczynając od dnia inicjacji we
Wzorcu. Wielu jeszcze rzeczy musicie się nauczyć. Tak, wzmocniłem Lorraine i
uczyniłem ją szczególnie podatną na rosnącą potęgę czarnej drogi.
Dopilnowałem, by znalazła się na twojej ścieżce, nieważne dokąd byś poszedł.
Po ucieczce, wszystkie twoje drogi prowadziły do Lorraine.
      - Dlaczego?
      - Była pułapką, jaką na ciebie zastawiłem... A może próbą.
Chciałem być przy tobie, gdy spotkasz się z siłami Chaosu. Chciałem też przez
pewien czas wędrować razem z tobą.
      - Próba? Dlaczego chciałeś mnie wypróbować? I po co miałbyś
wędrować razem ze mną?
      - Nie domyślasz się? Obserwowałem was wszystkich przez
długie lata. Nigdy nie wskazałem następcy. Świadomie nie wyjaśniałem tej
kwestii. Zbyt jesteście do mnie podobni. Wiedziałem, że kiedy ogłoszę, kto
jest spadkobiercą, to jakbym podpisał na niego czy na nią wyrok śmierci. Nie.
Specjalnie pozostawiłem tę sprawę bez rozwiązania. Aż do końca. Teraz jednak
zdecydowałem. To będziesz ty.
      - Jeszcze w Lorraine nawiązałeś ze mną krótki kontakt. We
własnej postaci. Powiedziałeś, żebym zasiadł na tronie. Jeśli już wtedy
postanowiłeś, to po co ciągnąłeś całą tę maskaradę?
      - Wcale wtedy nie postanowiłem. Musiałem tylko skłonić cię
do dalszych starań. Bałem się, że za bardzo polubisz tę dziewczynę i kraj.
Kiedy jako bohater wyszedłeś z Czarnego Kręgu, mogłeś osiedlić się tam i
zostać już na stałe. Chciałem nakłonić cię jakoś do dalszej wędrówki.
      Milczałem przez chwilę. Okrążyliśmy już sporą część Wzorca.
      Wreszcie...
      - Jest coś, o co chciałbym zapytać - oświadczyłem. - Zanim
przybyłem tutaj, rozmawiałem z Darą, która właśnie próbuje oczyścić się w
naszych oczach...
      - Jest czysta - przerwał. - Ja ją oczyściłem.
      Pokręciłem głową.
      - Powstrzymałem się przed oskarżeniem jej o coś, o czym
myślałem już od pewnego czasu. Mam ważny powód, by jej nie ufać, mimo jej
protestów i twoich zapewnień. Nawet dwa powody.
      - Wiem, Corwinie. Ale to nie ona zabiła sługi Benedykta, by
zapewnić sobie pozycję w jego domu. Sam to zrobiłem, by traciła do ciebie, jak
trafiła, dokładnie we właściwej chwili.
      - Ty? Brałeś udział w tym spisku? Dlaczego?
      - Będzie dla ciebie dobrą królową, synu. Wierzę w siłę krwi
Chaosu. Nadeszła pora na kolejny zastrzyk. Wstąpisz na tron mając już
dziedzica. Zanim Merlin dojrzeje do objęcia władzy, wykorzenimy z niego wpływy
wczesnego wychowania.
      Dotarliśmy do czarnej plamy. Zatrzymałem się, przykucnąłem i
zacząłem się przyglądać.
      - Sądzisz, że to cię zabije? - zapytałem.
      - Wiem, że tak.
      - By mną pokierować, potrafiłeś mordować niewinnych ludzi. A
jednak chcesz poświęcić życie dla dobra królestwa.
      Spojrzałem mu w oczy.
      - Sam nie mam czystych rąk - wyznałem. - I nie próbuję cię
osądzać. Jednak niedawno, kiedy szykowałem się do przejścia Wzorca, pojąłem,
jak zmieniły się moje uczucia. Dla Eryka, dla tronu... Wierzę, że robisz to,
co robisz, kierowany poczuciem obowiązku. Ja także mam obowiązki: wobec Amberu
i tronu. Nawet więcej. 0 wiele więcej. Wtedy to zrozumiałem. Lecz pojąłem coś
jeszcze, coś, czego nie wymaga ode mnie obowiązek. Nie wiem, kiedy i jak się
to skończyło ani kiedy sam się zmieniłem, ale nie pragnę już tronu, tato.
Przykro mi, że niweczę twoje plany, ale nie chcę być królem Amberu.
Przepraszam.
      Odwróciłem wzrok, powracając do studiowania plamy.
      Usłyszałem jego westchnienie.
      - Odeślę cię teraz do domu - rzekł. - Osiodłaj konia i
przygotuj prowiant. Udaj się w jakieś miejsce poza Amberem. Całkiem dowolne,
byle na osobności.
      - Mój grobowiec!
      Parsknął i zachichotał.
      - Może być. Jedź tam i czekaj na mnie. Muszę trochę
pomyśleć.
      Wstałem i położył mi dłoń na ramieniu. Klejnot pulsował
blaskiem. Tato spojrzał mi w oczy.
      - Żaden z ludzi nie może mieć wszystkiego, czego pragnie, w
taki sposób, w jaki tego zapragnął - oświadczył.
      Nastąpił efekt oddalania, jak przy działaniu Atutu, tylko w
przeciwną stronę. Usłyszałem głosy, potem dostrzegłem wokół siebie pokój,
który niedawno opuściłem. Benedykt, Gerard, Random i Dara wciąż na mnie
czekali. Poczułem, że tato puszcza moje ramię. Potem zniknął, a ja znów
znalazłem się między nimi.
      - Co to za historia? - odezwał się Random. - Widzieliśmy,
jak tato cię odsyła. Przy okazji, jak on to zrobił?
      - Nie wiem - przyznałem. - Ale potwierdził to, co mówiła
Dara. To on dał jej sygnet i polecił przekazać wiadomość.
      - Dlaczego? - zdziwił się Gerard.
      - Chciał, żebyśmy się nauczyli jej ufać.
      Benedykt wstał.
      - Pójdę więc i zrobię to, co mi polecono.
      - On chce, żebyś uderzył i zaraz się cofnął - oznajmiła
Dara. - Potem wystarczy ich tylko powstrzymywać.
      - Jak długo?
      - Powiedział tylko, że to będzie oczywiste.
      Benedykt skrzywił usta w jednym ze swych nieczęstych
uśmiechów i skinął głową. Jedną ręką otworzył jakoś futerał z kartami, wyjął
talię, odszukał specjalny Atut Dworców, który mu dałem.
      - Powodzenia - rzucił Random.
      - Tak - zgodził się z nim Gerard.
      Dodałem też twoje życzenia i patrzyłem, jak się rozwiewa.
Kiedy zniknął tęczowy powidok, odwróciłem się i zauważyłem, że Dara płacze
cicho. Powstrzymałem się od uwag.
      - Ja także dostałem rozkazy... czy coś w tym rodzaju -
oznajmiłem. - Lepiej wezmę się do pracy.
      - A ja ruszę z powrotem na morze - dodał Gerard.
      - Nie - usłyszałem głos Dary, gdy szedłem już do drzwi.
Zatrzymałem się.
      - Masz zostać tutaj, Gerardzie, i pilnować samego Amberu. Od
strony morza nie nastąpi żaden atak.
      - Przecież to Random miał dowodzić obroną miasta.
      Pokręciła głową.
      - Random ma dołączyć do Juliana w Ardenie.
      - Jesteś pewna? - nie dowierzał Random.
      - Absolutnie.
      - Dobrze. Miło się przekonać, że chociaż raz o mnie
pomyślał. Przepraszam, Gerardzie. Zaskoczyło mnie to.
      Gerard wyglšdał na zwyczajnie zdziwionego.
      - Mam nadzieję, że wie, co robi - mruknął.
      - Mówiliśmy już o tym - przypomniałem. - Na razie.
      Wychodząc z pokoju, usłyszałem za sobą kroki. Dara szła obok
mnie.
      - Co teraz? - spytałem.
      - Pomyślałam, że przejdę się z tobą, dokądkolwiek
zmierzasz.
      - Idę tylko na górę, żeby zabrać parę rzeczy. Potem do
stajni.
      - Pójdę z tobą.
      - Muszę jechać sam.
      - I tak nie mogłabym ci towarzyszyć. Mam jeszcze porozmawiać
z twoimi siostrami.
      - One też są w to włączone?
      - Tak.
      Przez chwilę szliśmy w milczeniu. W końcu odezwała się.
      - Cała ta sprawa nie była rozegrana tak na zimno, jak
mogłoby się wydawać, Corwinie.
      Weszliśmy do magazynu.
      - Jaka sprawa?
      - Wiesz, o co mi chodzi.
      - Aha. Ta. To dobrze.
      - Lubię cię. Pewnego dnia może to być coś więcej, o ile ty
też coś czujesz.
      Duma podsunęła mi złośliwć odpowiedź, ale ugryzłem się w
język. W ciągu wieków można się nauczyć paru rzeczy.
      Wykorzystała mnie, to prawda, ale okazało się teraz, że sama
nie była wtedy panią siebie. Najgorsze, co mogłem powiedzieć, jak
przypuszczam, było to, że tato pragnął, żebym jej pragnął. Nie pozwoliłem
jednak, by oburzenie wpłynęło na moje uczucia czy też na to, jakie mogłyby się
one stać. Więc...
      - Ja też cię lubię - odparłem patrząc na nią.
      Wyglądała, jakby potrzebowała pocałunku. Załatwiłem to. -
Teraz lepiej zacznę się pakować.
      Uśmiechnęła się i ścisnęła mnie za ramię. I odeszła.
      W tej chwili wolałem nie badać zbyt dokładnie własnych
uczuć. Spakowałem sprzęt. Osiodłałem Gwiazdę i ruszyłem przez szczyt Kolviru.
Zatrzymałem się przy moim grobowcu. Siedząc na zewnątrz, paliłem fajkę i
obserwowałem chmury. Miałem wrażenie, że przeżyłem ciężki dzień, a przecież
wciąż było jeszcze wczesne popołudnie. Przeczucia grały w berka w grotach
mojego umysłu, a żadnego z nich nie zaprosiłbym na obiad.